...i do pewnego czasu nawet tak było. Mieszkańcy Siemianowic Śląskich z
dużym zadowoleniem przyjęli pomysł uruchomienia kolejki wąskotorowej na
trasie Siemianowice - Miasteczko Ślaskie. Wielka frajda dla całych rodzin,
które wybierały sie na całodzienny wypad nad zalew w Chechle.
Odkąd sięgam pamięcią wąskotorówka zawsze kojarzyła mi się z koszmarem stania
przy przejazdach w Bytkowie, był to w pewnym sensie ewenement - dwa przejazdy
kolejowe w odległości 100 m: wąskotorowy i normalnotorowy. Jak miało się
pecha, to najpierw stało się na przejeździe wąskotorowym, a po chwili na
przejeździe głównym lub odwrotnie, ale obecnie to już historia.
Trasa kolejki była bardzo atrakcyjna, wiodła przez miejscowości i miejsca dla
wszystkich niby znane, ale widziane z perspektywy małych otwartych wagoników
kolejki były odkrywane od nowa. Pasażerowie mogli nawet nabyć u Pani konduktor
oprócz biletu okazjonalny folder reklamowy kolejki wąskotorowej.
Tak jak wszystko na tym świecie ma czas świetności i czas upadku, dotknęło to
także naszą wąskotorówkę.
Po wycofaniu się Siemianowic i Chorzowa z współfinansowania kosztów kolejki
trasa została skrócona o te dwa miasta. Na taki stan rzeczy czekali tylko
złomiarze i wandale. Nieczynna infrastruktura stała się łakomym kąskiem -
demontowano i rozkradano szyny, zwrotnice, budynki nastawni i wszystko co można
było spieniężyć, ale także z chęci zwykłego, dzikiego amoku niszczenia.
Niestety z powodu szkód górniczych na terenie Bytomia pod znakiem
zapytania stanął problem funkcjonowania pozostałej trasy kolejki wąskotorowej.
W tym roku mija niechlubna 10-ta rocznica likwidacji kolejki wąskotorowej
w Siemianowicach. Miało być tak pięknie... a wyszło jak zwykle.
…i niesamowita atrakcja dla ówczesnej dzieciarni i młodzieży, był przecież 1957r. Tamte czasy zbytnimi atrakcjami nas nie rozpieszczały.
Nie co dzień można było mieć na wyciągniecie ręki „wielkie” dzwony; „wielkie”, bo pojęcie wielkości jest względne – inne u mnie,
wtedy dziewięciolatka, i inne u dorosłego. Dotychczas dzwony się tylko słyszało, a teraz można je było nawet dotknąć.
Naprawdę robiły wrażenie.
W czasie II wojny światowej, prawdopodobnie w 1942 lub 1943 roku, okupant hitlerowski zarekwirował na cele wojenne dwa dzwony
i na dzwonnicy michałkowickiego kościoła pozostał tylko jeden – „Józef”. Dzwonił nie tylko w czasie wszystkich kościelnych obrzędów,
ale wybijał także godziny i kwadranse zegara wieżowego. Tylko uprzywilejowani szczęśliwcy za przyzwoleniem dzwonnika
(Pani Widera lub Pana Widery) mogli wejść na dzwonnicę i ręcznie, za pomocą grubej liny, dzwonić na każdą msze, pogrzeb czy inną okazję.
Ja też jako chłopiec miałem okazje dzwonić, a nawet wejść na poziom, gdzie znajdował się mechanizm zegarowy (nakręcany ręczną korbą)
i wyżej do samej dzwonnicy, gdzie wisiały dzwony.
W 1957 roku zakupiono trzy nowe dzwony: największy „Michał”, średni (?) i najmniejszy „Antoni”. Zostały one umieszczone na specjalnej
konstrukcji naprzeciw wejścia do kościoła. Pamiętam, że każdy chciał je przynajmniej dotknąć, nie mówiąc już o wydobyciu
jakiegokolwiek dźwięku. Żeby pohamować zapędy domorosłych dzwonników, serca dzwonów zostały unieruchomione powrozami
i skończyło się niekontrolowane „bimbanie”.
Wciągnięcia i montażu dzwonów na wieży podjęła się brygada szybowa kopalni „Michał”. Dzieki Panu Janowi Giża, który zorganizował
niezbędny sprzęt, tj. odpowiednie liny, ręczne kołowroty oraz odpowiednich pomocników (m.in Pan Piecyk, Prudło, Janke,
Ordoń, Duda i inni). Dzięki nim cała operacja odbyła się sprawnie, wyjątkowo szybko i bezpiecznie.
Poświęcenie dzwonów odbyło się 22.XII.1957r., a pierwszy raz rozdzwoniły się na pasterkę 24.XII.1957r.
Jeżeli ktoś z gości odwiedzających moją stronę dysponuje dodatkową wiedzą dotyczącą nazw, nazwisk , dat i faktów, to proszę
o e-mail: aznegil@o2.pl
Ileż razy przechodzę obok tego miejsca, powracają obrazy – jakby z Chełmońskiego.
W cieniu wielkiego kasztanowca, pod ścianami chaty z pobielonych belek,
na ławeczce siedzi starszy Pan i Pani, przez szpary płotu patrzą na przechodniów.
Płot przy chacie był jakby granicą czasową pomiędzy XIX a XX wiekiem.
Chata była jedyną w Michałkowicach charakterystyczną zagrodą chłopską,
odróżniającą się od innych budynków mieszkalnych. Razem z chlewem, stodołą,
polem w głębi i małym ogródkiem tworzyła taką minizagrodę wiejską rodem z XIX w.
Chata została zbudowana (ufundowana) w 1856r. przez Pana M. Jonka, o czym
świadczyła sygnatura na belce stropowej. W latach 1893-95 właścicielem chaty
został Pan Bobrowski i do dnia dzisiejszego posesja jest własnością jego rodziny.
Gdy chata nie była już zamieszkała, pojawiła się propozycja przeniesienia jej
do skansenu przy WPKiW w Chorzowie. Ze względu jednak na to, że konstrukcja
była mieszana (część była z belek drewnianych, a część murowana), zrezygnowano z tego pomysłu.
Pusta chata stała się siedliskiem podejrzanego elementu i w ten sposób
rozpoczął się proces niszczenia i dewastacji. Dwa razy została podpalona
i ostatecznie około 1993r. resztki zostały rozebrane i uprzątnięte.
Podczas rozbiórki okazało się, że pod pokryciem z papy było pokrycie drewnianym
gontem (drewniane deszczułki). Nie jest wykluczone, że pierwotnie była
pokryta słomianą strzechą, ale to już tylko moje domysły.
Jedyne, co do dzisiaj zachowało się z całej chaty to kawałek belki stropowej
z jednej izby, z wyrytą datą 1856r. Pan Bobrowski w czasie rozbiórki uratował
ten kawałek i przekazał siemianowickiemu muzeum. Kilka starych, pożółkłych
fotografii i kawałek belki stropowej to jedyne dowody istnienia niby
zwykłej chałupy, na której przygodny przechodzień mógł - jak się to mówi
„oprzeć oko”. Odnoszę wrażenie, że dzisiaj to miejsce wygląda jak pusta
wyrwa po zębie, nie boli, ale też ładnie nie wygląda.
Z przekazu: Pani K. Bobrowskiej i Pana M. Bobrowskiego spisał i zdjęciami okrasił autor: Życzliwy.
Dwie okoliczności skłoniły mnie do napisania tego posta. Pierwsza to przypadajaca w tym roku 40-ta rocznica śmierci michałkowickiego proboszcza
Jana Klyczki, a druga to zbliżające się Boże Ciało.
Tak się złożyło, że w swoich zbiorach mam krótki filmik z 1968 lub 69 roku (i od razu przepraszam za jego jakość), ukazujący procesje Bożego Ciała,
którą ulicami Michałkowic prowadził ks. proboszcz Jan Klyczka. Młodsi mieszkańcy Michałkowic znają go tylko z historycznych kart michałkowickiej
parafii. Jego grób znajduje się na naszym cmentarzu, jak to się potocznie mówi (a według mnie słusznie) na „michałkowickiej alei zasłużonych”.
Urodził się 6-go stycznia 1909 r. w Kochłowicach, po ukończeniu szkoły powszechnej uczęszczał do gimnazjum A. Mickiewicza w Katowicach,
gdzie w 1929 r. zdał egzamin dojrzałości. W tym samym roku rozpoczął studia w Śląskim Seminarium Duchownym w Krakowie, a w 1934 roku przyjął święcenia
kapłańskie. Jako wikariusz pracował m in. w parafiach: Brzezince, Piekarach, Katowicach i Lędzinach. W 1950 roku został administratorem, a w 1963 roku
proboszczem w Michałkowicach. W czasie jego posługi duszpasterskiej przeprowadzony został remont dachu michałkowickiego kościoła,
zakupiono nowe dzwony, odmalowane zostało wnętrze świątyni i wymieniono witraże.
Był bardzo skromnym i przyjaznym człowiekiem. Znał się dobrze z moim ojcem, byli z tego samego rocznika. O ile sobie przypominam,
to w przygodnych spotkaniach rozmawiał po śląsku. Zmarł 29-go kwietnia 1971r.
Jesień 1980 roku, dokładnie październik, tak mam przynajmniej napisane na odwrocie zdjęć, które wtedy zrobiłem.
Wielki pożar strawił doszczętnie przedszkole "KWK Siemianowice". Szczęście w nieszczęściu, że pożar nie przeniósł się na drzewa w parku.
Na pierwszy rzut oka wyglądało to wszystko jak scenografia do filmu wojennego.
Kompletna ruina - kikuty ścian, kominów i spalone sprzęty nie napawały optymizmem, że kiedykolwiek to ładne przedszkole będzie odbudowane.
Były także głosy żeby wybudować całkiem nowe przedszkole, ale widocznie odbudowa okazała się bardziej opłacalna.
Kopalnia Siemianowice stanęła na wysokości zadania i odbudowała przedszkole w pierwotnej formie, dokładnie jak przed pożarem.
Próbowałem dowiedzieć się o przyczynach pożaru od kierownictwa przedszkola i w siemianowickiej straży pożarnej,
niestety nikt nie dysponuje archiwalnymi zapisami dotyczącymi pożaru sprzed ponad 30-tu lat. Nie istnieje już również kopalnia "Michał",
której sekcja zakładowej straży pożarnej z racji bliskości na pewno brała udział w akcji pożarowej.
Miałem przyjemność być wychowankiem tego przedszkola w latach 1953/55.
Może ktoś rozpozna się na grupowym zdjęciu z tamtego okresu, które umieściłem w galerii, do której serdecznie zapraszam.
Udało mi się odnaleźć krótki filmik nawiązujący do postu "Ze śmietniska powstało w śmietnisko się obróciło". Taka złośliwość rzeczy martwych, jak był potrzebny to go nie mogłem odnaleźć, dopiero po przewietrzeniu moich archiwów odnalazłem go. Z góry przepraszam za jakość filmu, był nakręcony starą "ósemką" w roku 1973 lub 74, dokładnie nie pamiętam (znowu ta pamięć) no i dodatkowo czas odcisnął na nim swoje piętno. Na filmie można zobaczyć kilka ujęć z przemarszu zawodników "GKS Jedność" w pochodzie 1-go Maja w Siemianowicach, a nastepnie migawki z pokazów grupy Auto-Rodeo.
Trzy pokolenia - tak, to nie jest pomyłka - Marcin Giża (dziadek), Wiktor Giża (ojciec) i Jan Giża (syn),
to imiona i nazwiska trzech mistrzów kowalskich, którzy całe swoje życie poświęcili swojemu zawodowi.
Pod koniec XIX wieku Marcin Giża przeprowadził się z Brzezin do Michałkowic i założył kuźnię. Mieściła się ona na terenie
dworskich zabudowań gospodarczych, dzisiaj są to planty na przeciwko kościoła, a wcześniej PGR. Po wybudowaniu domu przy ul.
Kościelnej nr 5 (wtedy Dorfstrasse nr 5) została wybudowana nowa kuźnia, gdzie pracował razem ze swoim synem Wiktorem.
Michałkowice były typową wsią rolniczą, z dość dużą ilością koni, wozów konnych i innych prostych maszyn rolniczych.
Kuźnia była jedyną w okolicy i świadczyła usługi mieszkańcom Michałkowic a także sąsiednich miejscowości takich jak:
Maciejkowice, Bańgów, Przełajka, Wielka Dąbrówka, Bytków, a nawet dla mieszkańców okolic Bytomia.
W szczytowym okresie było to około 200 koni. Charakterystyczne dźwięki uderzeń młota o kowadło było słychać od rana
do późnego popołudnia w promieniu kilkudziesięciu metrów. Kolejka wozów z końmi i samych koni ciągnęła się czasem od kuźni aż do
ulicy Kościelnej.
Z przekazu Pana Jana Giży dowiedziałem się, że jego dziadek oprócz prac typowo kowalskich zajmował się także leczeniem koni.
Często, jako chłopiec siedziałem na murku schodów przy kuźni i obserwowałem z ciekawością cały ceremoniał kucia koni:
nabijania obręczy na drewniane koła oraz innych niezrozumiałych dla mnie prac. Zapach dymu z kowalskiego paleniska, koni,
swąd przypalanych kopyt i palonego tytoniu nadawał jakiejś szczególnej magii temu miejscu, takie przynajmniej było moje odczucie.
Kowalstwo to nie tylko podkuwanie koni, ale przede wszystkim prace potocznie mówiąc w żelazie. Do dzisiejszego dnia zachowały się
jeszcze kute pola parkanu w ogrodzeniu michałkowickiego kościoła wykonane przez mistrza kowalskiego Marcina Giżę.
Na posesji kowalskiej znajdował się także warsztat kołodziejski Pana Ogłodka, który wykonywał drewniane koła do wozów i innych maszyn,
a w kuźni okuwano je w obręcze i panewki. Była to, jakby dzisiaj nazwać, kooperacja dwóch pochodnych zawodów. Dodatkową "atrakcją"
u kowala był magiel napędzany ręcznie wielką korbą. Magiel był zmorą wszystkich tych, którzy musieli iść z koszem pełnym bielizny
i zmagać się z tą piekielną machiną, ale takie były czasy. Kolejka kobiet z koszami pełnymi bielizny też nie była mała.
Kilka lat temu magiel z powodu zżerania go przez korniki został rozebrany i przeznaczony na opał.
Z upływem lat mechanizacja stopniowo wypierała konie z rolnictwa, pojawiały się też inne maszyny. Charakter prac kowalskich zmienił się
w kierunku usług kowalsko-ślusarskich, lecz i tych było coraz mniej. Powodem tego stanu rzeczy był fakt powstawania coraz większej
ilości zakładów przemysłowych i zmniejszającą się ilość gospodarstw rolniczych. Kuźnia tętniąca życiem - gwarem, dźwiękiem narzędzi,
turkotem maszyn - którą pamiętam, coraz częściej była zamknięta. Ostatni koń został podkuty blisko 5 lat temu.
Ostatni mistrz kowalski Pan Jan Giża jeszcze z sentymentu i dla gości między innymi takich jak ja otwiera czasem wrota nieczynnej kuźni,
aby podzielić się sporą częścią swojego życia, którą tam zostawił.
Odchodzą ludzie, zanikają zawody - taka jest kolej rzeczy. Wielka byłaby strata, gdyby te wszystkie zabytkowe urządzenia
i narzędzia sztuki kowalskiej znalazły się kiedyś na złomowisku. Ich miejsce jest w regionalnym muzeum. Ocalone od zniszczenia
będą żyły w pamięci następnych pokoleń.
A może ktoś ma inny pomysł?
Ze słuchu spisał, zdjęciami i filmem ubarwił autor: Życzliwy