środa, 13 listopada 2013

Pieniądze szczęścia nie dają, ale...

…od zawsze były obiektem westchnień i pożądania „maluczkich” i narzędziem w rękach polityków, bankierów i oszustów, szczególnie w okresie wojen i kryzysów, spowodowanych tymi właśnie wojnami. Skoro o pieniądzu mowa, to ciekawym zjawiskiem w Europie była emisja pieniądza zastepczego, która miała miejsce w latach 1914–1924, a więc w okresie I wojny światowej i w pierwszych latach po niej. Jedynie w Wielkiej Brytanii nie wystąpiło zjawisko zakłócenia emisji oficjalnego pieniądza i emisji pieniądza zastępczego.

Choć definicji pieniądza zastępczego jest kilkanaście, to ogólnie rzecz biorąc chodziło o doraźne zaspokojenie zapotrzebowania na pieniądz oficjalny, którego braki spowodowane były kryzysami gospodarczymi, wojnami i latami powojennymi (w szczególności sytuacja dotyczyła bilonu). Społeczeństwo w przededniu I wojny światwej ze strachu i niepewności jutra zaczęło gromadzić złote monety 10- i 20-markowe oraz bilon srebrny i niklowy – metale te jak wiadomo miały strategiczne znaczenie w okresie prowadzenia działań wojennych.

W tym miejscu chcialbym przytoczyć autentyczną historię, jaką swego czasu opowiadał mi ojciec. Otóż w Michałkowicach niejaki Malorny lub Malordy miał prywatny bank, a raczej coś w rodzaju dzisiejszego kantoru wymiany walut, gdzie przekonywał ludzi do wymiany złotych i srebrnych monet na pieniądze papierowe, bo złoto i srebro stracą wartość. Posunął się nawet do tego, że namówił księdza do ogłoszenia tej informacji w trakcie mszy i wtedy przynęta zadziałała – ludzie zaczęli wymieniać złote i srebrne monety na papierowe pieniądze. Moja babka też podobno wymieniła „złocioki” (tak wtedy nazywano bilon) na banknoty. W momencie gdy ludzie się zorientowali, że było to oszustwo, Malornego już nie było, zniknął razem ze złotem. Można powiedzieć, że Michałkowice miały swoją aferę „AMBER GOLD” na kilkadziesiąt lat przed powstaniem parabanków…

Brak drobnego pieniądza stał się bardzo dokuczliwy i wywołał chaos i panikę wśród ludności. W tej sytuacji na Śląsku w latach 1914–1924 pieniądz zastepczy zaczęły emitować powiaty, gminy, banki miejskie, kasy oszczędnościowe, a także dyrekcje zakładów przemysłowych, właściciele majątków ziemskich i inni.

Pierwsze śląskie pieniądze zastępcze, nazywane też pieniądzem namiastkowym, zdawkowym, bonem zastępczym, schein, gutschein, notgeldschein, były bardzo prymitywne. Pomimo ich prostoty, przypadków fałszerstwa było bardzo mało, co w dzisiejszych czasach jest niewyobrażalne. Wypisywano je odręcznie na papierze, później na maszynach do pisania, powielaczach, a w końcu techniką drukarską. Pieniądze zastępcze były uwierzytelniane podpisami urzędników i pieczęciami, w zależności od wystawcy. Ich nominały wynosiły od 1 feniga do 100 miliardów marek, tak to nie pomyłka – tak pędziła inflacja.

Wracając na własne podwórko to gminy Michałkowice, Huta Laura i Siemianowice też emitowały własny pieniądz zastepczy.

Oprócz swojej standardowej funkcji pieniądz zastepczy miał też duże znaczenie propagandowo-agitacyjne, szczególnie w czasie plebiscytu i III powstania śląskiego. Jego szata graficzna odzwierciadlała nastroje zarówno pro- jak i antyniemieckie.

Żeby dłużej nie przynudzać chciałbym wspomnieć o numizmatycznej ciekawostce, a mianowicie banknocie o najwyższym nominale. Wyemitowano go na Węgrzech, gdzie w 1926 roku wprowadzono walutę pengo. W tamtych czasach ze względu na bardzo wysoką inflację (w szczycie 400% dziennie) najwyższy nominał miał wartość 100 trylionów pengo (jedynka i osiemnaście zer), a w przygotowaniu był nominał 10-ktrotnie większy. Ostatecznie pengo zastąpiono forintem.

Nie sposób w kilkunastu zdaniach wyczerpać tego bardzo szerokiego tematu. Zainteresowanych tą tematyką odsyłam do publikacji, z których korzystałem.

Źródła:

  • "Tysiąc lat monety polskiej" T. Kałkowski
  • "Pieniądz zastępczy na Śląsku w latach 1914-1924" W. Lesiuk, J. A. Kujat

niedziela, 1 września 2013

Prawie kożdy dostoł roz po tycie

Nie mam tu na myśli tego, co większość z was pomyśli. W gwarze śląskiej mówiło się - “po tycie” - co znaczyło dostać w twarz lub inaczej po pysku, jednak tym razem chodzi o coś przyjemniejszego; o to, czym nasi rodzice chcieli przekonać nas do uczęszczania do szkoły.

Dla kilkuletniego pierwszoklasisty pierwszy dzień w szkole to wielkie przeżycie. Nagle pozbawiony zostaje on nieograniczonego czasu wolnego. Bez względu na pogodę - słońce czy deszcz - musi rano wstać, iść do szkoły i się uczyć - kompletna katastrofa dla takiego malucha. Było mu tak dobrze, komu to przeszkadzało? Póki co, do tej pory nikt niczego lepszego od szkoły nie wymyślił, za to ktoś wymyślił tyta i był to strzał w przysłowiową dziesiątkę.

Zwyczaj obdarowywania pierwszoklasistów tytą - z niemieckiego Schultüte lub Wundertüte - pochodzi z Niemiec. Fakt wręczania tyty odnotowano już w 1817r. w Jenie. W Polsce ta tradycja jest znana od dwudziestolecia międzywojennego, szczególnie popularna na Śląsku, w Wielkopolsce i na Warmii.

Możnaby powiedzieć, że tyta była i jest swego rodzaju wabikiem i przynętą na tego małego człowieczka, ale tak to już jest. Są sytuacje kiedy dzieci “kupuje” się słodyczami i zabawkami. Dorosłych też się mami i kupuje, tylko “słodycze i zabawki” są inne.

Bardzo dobrze pamiętam swoją tytę. Zrobiła na mnie duże wrażenie, a to z racji wielkości, byłem pewien, że jest pełna słodyczy. Po całym zamieszaniu jakim był pierwszy dzień w szkole w domu czekało mnie małe rozczarowanie. Po rozpakowaniu okazało się że tyta w 2/3 (ta szpica) wypełniona była papierem, a tylko na samej górze były słodycze. Tak było, ale w latach 50-tych nikomu się nie przelewało. Jakie czasy taka tyta.

W szkole bywa różnie, jednak po latach wspominamy spędzone w niej chwile, i te złe i te dobre. Tych ostatnich życzymy tegorocznym pierwszoklasistom jak najwięcej, a to, jak prezentowały się ich tyty na przestrzeni dziesięcioleci zostało zaprezentowane w poniższej galerii. Zapraszam do oglądania.

Zdjęcia pochodzą ze zbiorów własnych oraz z Internetu.